Życie to
ciągłe wyzwania i podróż w głąb siebie.
Jak wróciłam
z Rzymu postanowiłam nakłonić moich znajomych, z którymi tam byłam o
podzielenie się na łamach mojego bloga swoimi przeżycia podczas podróży do
stolicy Włoch.
Napisałam do
nich tak:
„Podróże
z Chmurką wpadły na pewien pomysł!
Chce napisać artykuł oczami naszej siódemki.
Zostawiam Wam pełną dowolność. Proszę napiszcie swój własny mini artykuł, który
umieszczę na moim blogu. Czyli siedem mini artykułów, które stworzą jeden.
Jeden, który podsumuje nasze siedem dni w
Rzymie.
Jesteśmy kompletnie inni, inaczej czuliśmy się w ciągu tego tygodnia, na co
innego zwróciliśmy uwagę, dla jednych ważne były zdjęcia, dla innych lokalni
ludzi, dla innych wejście do Watykanu, opcji jest tysiące.
Znajdźcie
parę minut na krótkie podsumowanie całego wyjazdu albo zwrócenie uwagi na jeden
aspekt, jeden dzień. Niech to będzie coś Waszego Twórczego, a nie odtwórczego,
że w Rzymie warto zobaczyć to i to bla bla ;-p
Andiamo ragacci!”
I tak też
się stało, po około siedmiu dniach czekania na każdy artykuł publikuję dziś siedem
różnych podsumowań.
1… 2… 3…. 4…
5… 6… 7… Wszyscy są? Więc START!
Do Rzymu pojechaliśmy wesołą siódemką.
Czterech chłopaków i trzy dziewczyny. Już z samego opisu brzmi jak tłum i tak
czasami było. Mistrzem „odłączania” się od grupy byłam ja. No cóż trzeba
spojrzeć prawdzie w oczy… znajdź niepasujący element? Chmurka odleciała na
shopping albo na samotne włóczenie się po wąskich uliczkach Rzymu.
Postanowiłam nie pisać o Rzymie jako
zabytkach czy opisie kolejnych dni w nim spędzonych, zrobię to w kolejnych
wpisach. Chcę opisać naszą siódemkę ze względu na to jaką rolę pełniła każda
osoba i co wniosła do grupy.
Od Doroty
wszystko się zaczęło. To ona znalazła tanie loty do Rzymu, na które mnie
namówiła, potem wspólnie namówiłyśmy Majkela, a ten zwerbował resztę grupy.
Podczas wyjazdu Dorotka była jak zwykle maskotką, dużo mówiła i śmiała się
jeszcze więcej, co udzielało się reszcie. Zbierała dziwne rzeczy na ulicy typu
ramka czy wieszaki. Propagowała przyśpiewki rodem z klubu przedszkolaka, które
śpiewaliśmy na ulicach wiecznego miasta. Robiła zdjęcia ludziom na ulicy w ich
codziennych czynnościach.
Majkel został organizatorem na poziomie kupna
biletów i całej odprawy. I był w tym najlepszy załatwiając nam wejście
„Priority” do samolotu i miejsca w biznes klasie linii lotniczych Ryanair. Mieliśmy
własnego stewarda, własnego busa i najlepsze miejsca do siedzenia. Jako jedyny
pierwszy raz leciał samolotem i nie odklejał się od okna w czasie lotu. „Gdzie
jest Majkel?” to pytanie zadawałam chyba najczęściej, licząc czy wszyscy są. Jedyny
bez aparatu i zawsze chętny do zdjęć grupowych.
Później organizatorem samozwańczo zostałam ja, ze względu, że miałam dwóch kolegów
w Rzymie i użyczyli nam noclegu, co nie było takie oczywiste dla całej
siódemki. Muszę się przyznać, że to ja potrafiłam wprowadzić zamęt w grupie,
ale też i potrafiłam nas zintegrować np. proponując zabawę w Mafię (co we
Włoszech było zabawą na czasie). Po za tym byłam pozytywnym filarem naszej
siódemki. Robiłam też zdjęcia ze specjalnością selfie oraz zdjęcia
dokumentacyjne na bloga.
Drugim noclegowym załatwiaczem był Marcin, który na Couchsurfingu znalazł
na tym samym osiedlu gdzie mieszka mój kolega innego hosta, który ma siódemkę
rodzeństwa i to u niego właśnie spędzaliśmy pierwsze wieczory jedząc typowe
włoskie dania albo gotując coś polskiego. Marcin jest propagatorem polskości,
puszczał Włochom polskie piosenki i mimo wszystko uważa, że polskie morze jest
najładniejsze.
Sylwia miała bardzo ważną rolę - fotografa
artystycznego wyjazdu. Mimo, że mieliśmy 4 aparaty i każdy robił zdjęcia, to
Sylwia i jej aparat działały cuda, łącząc magię Rzymu, magię zachodów słońca i
magię naszych uśmiechów. Oprócz zdjęć Sylwia kręciła filmiki, których efekt
końcowy w postaci filmu zobaczymy mam nadzieje już niedługo. To z Sylwią
spacerowałam po ulicach wiecznego miasta rozmawiając po hiszpańsku. Umawiała nas
na wieczorne kolacje i imprezy Haloweenowe z hostami w Rzymie.
Przewodnikiem pilnującym, w którą stronę iść,
na którym przystanku wysiąść i jakim metrem pojechać był Łukasz. W Łukaszem nie było opcji, żeby się zgubić. Też robił
zdjęcia korzystając z niezawodnej metody samowyzwalacza albo długich naświetleń,
w czym naprawdę jest mistrzem. Podśpiewywał czasem. Telefonicznie zawsze łączył
brakujące ogniwa w grupie oraz kontaktował nas z hostami.
Konrad był najmniej znaną mi osobą w naszej grupie.
Jego spokojne usposobienie nie dawało o sobie znać w ciągu dnia, ale okrywał
się zdając cowieczorną relację telefoniczną. Pomysłodawca zwiedzania Watykanu o
wschodzie słońca, czego nie zapomnę nigdy. Jako jedyny z chęcią odwiedzenia
stadionu piłkarskiego w Rzymie. Robił setki niepozornych zdjęć swoją komórką,
które mogą kryć wiele ciekawych ujęć.
Polecam kilka piosenek przy czytaniu artykułów:
Siedem osób, siedem dni, jedno miasto.
Autor Sylwia
Jest czerwiec, pracuję już od dobrych kilku
miesięcy i zostało mi kilka kolejnych. I gdzieś pośród tego wszystkiego
przebijają się nagle, ni stąd ni zowąd, słowa Majkela: „Kto nie leci ten
trąba!”. Ale, gdzie, co, jak, z kim? Że Rzym, że listopad, że najlepsza ekipa
pod słońcem? Tak, to jest to! Decyzja podjęta błyskawicznie, bilety kupione w
przeciągu kilku najbliższych minut. I chwilę później dzwonię już tylko do
Chmury, z uśmiechem nie do odlepienia: „Aaaa!! Lecę z Wami!!”. Tak bardzo
kocham spontaniczność.
Te kilka miesięcy później nasza mała przygoda
zaczęła się dla mnie, gdy tylko zobaczyłam te wszystkie twarze – jedne
utęsknione, nie widziane od zbyt dawna, a drugie nowe, które jednak szybko
stały się bliskie. Bo to ludzie tworzą klimat, wspomnienia, przygody. A taka
fantastyczna siódemka, w ciągu siedmiu dni, w takim Rzymie, może tych przygód
przeżyć wiele.
Podróże mają to do siebie, że zdarzają się
podczas nich rzeczy, które wydawały by się wręcz nieprawdopodobne. Tak było i
tym razem. Rzym jest przeogromnym miastem, z jego okolicami liczy miliony
ludzi. A jednak, jakim cudem szukając noclegu trafiliśmy tam na dwie osoby, z
zupełnie różnych źródeł, które nie dość, że się znają, to jeszcze mieszkają
pięć minut od siebie? Magia. Amedeo, Włoch, którego Chmurka poznała na wymianie
na Litwie – przyjechał z Francji stopem, aby się z nami spotkać. Niesamowity
człowiek, zgarnął trójkę z nas, a jak trzeba było to i wszystkich. Do tego ma
nieziemskie poczucie humoru. Resztę przyjął Renato poznany przez Couchsurfing.
Fantastyczna osoba, dzięki której udało nam się poznać prawdziwą włoską rodzinę
i przepyszną włoską kuchnię. To jest coś nie do opisania, gdy do stołu zasiada
niemal dwadzieścia osób – rodzice Renato, ich siedmioro dzieci i nasza
siedmioosobowa ekipa. Jednego wieczoru jest to specjalnie dla nas przygotowana
kolacja włoska, wraz z domowym winem, a drugiego odwdzięczamy się polskim
akcentem, który okazał się dla nas nie lada wyzwaniem – przygotowujemy placki
ziemniaczane w ogromnej ilości, z kilkoma różnymi sosami. Na szczęście wszystko
zakończone sukcesem!
Siedem dni to idealny czas, wystarczający,
aby zobaczyć wiele, ale też aby się nie spieszyć. Aby móc poczuć ducha miasta,
znaleźć swoje miejsca, zintegrować i przeżyć niezapomniane chwile. Bo jak można
powiedzieć: „Widzimy się pod Koloseum, tam gdzie zawsze”, to już znaczy coś
więcej. Rzym poza architekturą, zachwycił mnie też swoją muzyką, gdy tylko
wspominam jakieś miejsca, sytuacje, w głowie od razu rozbrzmiewa mi dźwięk
skrzypiec, gitary, akordeonu czy niezwykłych głosów. Dociera smak porannej
kawy, wieczornej pizzy, a przede wszystkim wina, które szybko stało się dla nas
niemal sokiem. Wino towarzyszyło nam wszędzie – na ulicach, placach, w parkach,
w pociągu, w metrze, w domach, w knajpach, na plaży. O każdej porze dnia i
nocy.
Rzym jest miejscem, które robi wrażenie przy
każdym świetle, ale największe przy tym zachodzącym. Nigdy nie zapomnę widoku
na plac świętego Piotra właśnie o zachodzie. Ani widoku na całą panoramę Rzymu
z tarasu nad Piazza di Popolo. To był też pewien element magii, gdy po całodziennym
rozdzieleniu, nie umawiając się, spotkaliśmy się akurat na tym tarasie, przy
zachodzącym słońcu i utworze „Hallelujah”. To była taka chwila pełnego
szczęścia, niekończących się uśmiechów, uścisków, zdjęć, muzyki.
Podróż w tak dużej ekipie, jak nasza, nie
jest prosta, ale jest niesamowitym doświadczeniem. Z jednej strony jest ciężko,
bo każdy ma inne preferencje, inny budżet, co innego go cieszy, co innego go
męczy, niektórzy chcą być razem cały czas, inni potrzebują chwili dla siebie.
Ale pomimo różnicy zdań czy charakterów, pomimo kilku rozdzieleń, było jednak
zdecydowanie więcej tego, co nas łączyło. Nazywaliśmy się komuną i dzieliliśmy
wszystkim. Czy to było wino, czy uśmiech. Wspólnie jedliśmy, piliśmy, spaliśmy
w wielu na jednym łóżku, mieliśmy swoje gry, swoje zaczepki, nieraz jedno
spojrzenie mówiło wszystko, wybuchaliśmy śmiechem w podobnych momentach,
śpiewaliśmy razem „Baranka” po Rzymskich uliczkach, tańczyliśmy razem
spontanicznie przy muzyce grajków ulicznych, wspólnie gotowaliśmy, staliśmy się
też bandą Zorro pomalowaną identycznie na Halloween. A po najmniejszej rozłące
odnajdowaliśmy się na nowo w wielkim uścisku.
Cały wyjazd zwieńczyliśmy u cudownego Włocha,
który przyjął całą naszą wesołą gromadkę w swoim domku nad morzem. Spędziliśmy
razem czas w nocy na plaży na rozmowach, popijając prezent przywieziony mu z
Polski. Po spędzeniu kolejnego dnia czy to na rowerach, czy to na plaży i nauce
gotowania, wróciliśmy do Rzymu, gdzie powłóczyliśmy się nocą, przechodząc się
po raz ostatni po różnych jego zakątkach, naszych zakątkach.
Piękne, klimatyczne miasto, świetna kuchnia,
tanie wino, cudowni ludzie, muzyka, przygody, zatracenie się w czasie i
skupienie na chwili obecnej. Uśmiech sam ciśnie się na usta gdy tylko pomyślę o
tym, co tam przeżyliśmy.
Autor Dorota
To miał być zwykły dzień po długiej imprezie: późna pobudka, śniadanie o 17, potem słodkie nic nie robienie. Na tarasie wiał lekki wietrzyk, w tle delikatna muzyka, a może to tylko w mojej głowie? Wtulona w poduszkę, sącząc wino, chciałam być sama. Udawałam, że nie widzę i nie słyszę reszty grupy. Koło mnie leżał M., również w swoim świecie. Jednak jak to zwykle bywa, dziwne myśli, przez nikogo nie proszone, wskoczyły, od razu wygodnie się rozsiadły, bujając huśtawką jakby trochę bardziej: nie tak miał wyglądać ten wyjazd. Co się stało z naszą komuną? Z pozytywną energią jaką się wzajemnie zarażaliśmy? Uciekać, wyruszyć samej do miasta, poznać nowych przyjaciół? Walczyć o przyjaźń? Czy gra jest warta świeczki, czy oni to samo czują? Głupia, naiwna. Coś nie gra, jest jakiś błąd w obliczeniach, który trudno nazwać słowami. Niby dobrze, niby fajnie, jednak nie. I wtedy złapałam spojrzenie M., już wiedziałam, że on myśli o tym samym. Przybiliśmy piątkę, wróciliśmy do grupy. Chwilę później udało nam się zebrać i pojechać całą grupą na hiszpańskie schody. Zaopatrzeni w wino, graliśmy w mafię, wczuwaliśmy się w klimat miasta. Dołączył do nas host, ze swoim kolegą – smutnym Turkiem (jego historia to dobry motyw na inny wpis;)), z którym chwilę później miałam przyjemność odbyć przejażdżkę skuterem. Pędząc ulicami wiecznego miasta podjęłam decyzję: walczyć! Jeżeli tylko korkociąg, który miałam w kieszeni nie wyjdzie na zewnątrz razem z jelitami przy kolejnym ostrym zakręcie, to walczę! Bo o co walczyć jak nie o marzenia i ludzi, z którymi chce się je realizować?
Nasi hości zaprosili nas do dzielnicy Trastevere – mocno klimatycznej, nieturystycznej, położonej za Tybrem, gdzie zjedliśmy najlepszą lazanię i tiramisu w czasie całego wyjazdu. Po kolacji dwójka z grupy wróciła do domku, my do clubu. Tak! Zupełnie nieprzygotowani, ubrani w najcieplejsze ciuchy jakie mamy (w końcu wybieraliśmy się na nocny spacer po Rzymie połączony z długim siedzeniem na hiszpańskich) wylądowaliśmy na imprezie CS. Wybawiliśmy się, wytańczyliśmy, poznaliśmy ciekawych ludzi. Kiedy zabawa dobiegła końca, było już dawno po ostatnim metrze. Nowo poznani znajomi proponowali nam nocleg, ale my wybraliśmy włóczęgę. Nie bardzo wiedząc co nas czeka, ruszyliśmy przed siebie i wreszcie zaczęliśmy rozmawiać. Spontanicznie, ale szczerze, prawdziwie z głębi duszy. Przerywaliśmy sobie wybuchami wesołości, oblewaniem się wodą z fontann, śpiewaniem i znów rozmawialiśmy i rozmawialiśmy i podziwialiśmy Rzym. K. wpadł na pomysł pójścia do Watykanu. Początkowo sceptycznie nastawieni do pomysłu, tym bardziej, że zmęczenie powoli stawało się odczuwalne, w końcu przystaliśmy na jego propozycję i pierwszym metrem zamiast do domu pojechaliśmy do najmniejszego państwa na świecie. To było coś niesamowitego! Wczesny, niedzielny poranek, jutrzenka unosi się na horyzoncie, przed nami żandarm otwiera bramę, wchodzimy jako pierwsi na plac świętego Piotra, za chwilę zgasną latarnie. Za nim zdążymy nacieszyć się chwilą, zrobić zdjęcia, powoli zaczęła ustawiać się kolejka do bazyliki. Stanęliśmy za grupą siostrzyczek, wciąż troszeczkę zażenowani powodem dlaczego znaleźliśmy się tak wcześnie na placu. To trochę jakby w butach z błota wejść na biały dywan... Udało nam się jednak dostać do Bazyliki i być na pierwszej mszy jaka się w tym dniu odbywała – po hiszpańsku. Oczarowani, walcząc z zamykającymi się oczami, podziwialiśmy. Chyba każdy z nas ma trochę na pieńku z tymi, tam u góry i trochę powątpiewa w ich obecność/ działanie. Nie dało się jednak ukryć, że to co poczuliśmy o wschodzie słońca w Watykanie, wywarło na nas ogromne wrażenie. Trudno powiedzieć, czy to, że znaleźliśmy się w takim miejscu, o tej porze to był tylko przypadek..
Tu nastąpiło kolejne rozłączenie grupy, chłopcy zdecydowali się wejść na kopułę, my z K. i M. bez grosza przy duszy ruszyliśmy na poszukiwanie kawiarni, gdzie przyjmą od nas kartę. Dzień łagodnie budził się do życia, nie bardzo jednak docenialiśmy pieszczotliwe łaskotanie słonecznych promieni po twarzy. Walczyliśmy ze sobą - powłócząc nogami, śmiechem wzajemnie otwierając sobie powieki – o to, co jest nam bardziej potrzebne: ławka, gdzie będzie można położyć się, choć na przysłowiowe 15 min, czy jednak spora dawka kofeiny. Nieświadomie znów znaleźliśmy się w ulubionej przez nas dzielnicy Trastevere a chwilę później w mocno klimatycznej kawiarni, na typowym włoskim śniadaniu.
Czując się zdecydowanie lepiej ruszyliśmy w dalszym drogę. Kiedy o tym myślę w głowie mam tylko jedno, idziemy, idziemy, śmiejemy się i idziemy…. Z chłopakami spotkaliśmy się pod Castel Sant’Angelo i tu spotkał nas kryzys. Z naręczem ciuchów, ze zmęczeniem przyprawiającym o ból głowy, w upalni poranek, ruszyliśmy w dalszą drogę. Trudno powiedzieć jak to się stało, że idąc ulicą nagle weszliśmy do jednej z kamienic, wjechaliśmy na ostatnie piętro przepiękną, starą, drewnianą windą, popatrzyliśmy na miasto z góry, a kiedy już wychodziliśmy znalazłam metalową ramkę. Zwyczajną, trochę raniącą rękę, bez cech szczególnych ramkę. Komuna z lekką dezaprobatą przyjęła mój pomysł zabrania jej ze sobą, traktując to jako kolejny, mieszczącą się w moim marginesie odchylenia od społeczeństwa kaprys. Tym sposobem tworzyliśmy profesjonalnie wyglądającą grupę bezdomnych: M. z rękami pełnymi ciuchów, ja z ramą, razem mieliśmy szafę. W końcu – zaopatrzeni w kubeczki, zimne piwa, colę i krakersy, udało nam się dotrzeć do parku na wzgórzu. Piknik, wygłupy, zdjęcia w ramce, sami nie zauważyliśmy kiedy zasnęliśmy.
Na stację metra wracaliśmy okrężną drogą – przemierzając park, obserwując jak toczy się życie w tym mieście, w którym cokolwiek się dzieje – jest to skala przynajmniej kilka razy większa od tego samego wydarzenia w Krakowie. Liczni grajkowie uliczni, rodziny z dziećmi, pary, słońce powoli chyliło się ku zachodowi, wszędobylski zapach kwiatów, czuliśmy się dobrze i spokojnie. Kiedy dotarliśmy na punkt widokowy spotkaliśmy S. i M. – zupełnie nie umawiając się ze sobą. Tymczasem niebo zrobiło się niesamowicie pomarańczowe, rzuciliśmy w bok plecakami, mimo tłumu ludzi znaleźliśmy miejsce przy barierce. Spojrzeliśmy na utopiony w zachodzącym słońcu Rzym. W tle „wonderful life” i „hallelujah”, pod nami Piazza del Popolo – Plac Wszystkich Ludzi. Staliśmy przytuleni, nie mogąc powstrzymać śmiechu, łzy szczęścia same popłynęły do oczu… W trakcie S. na przemian cieszyła się z nami i robiła nam zdjęcia, schowaliśmy się za ramką, to ona w jakiś sposób nas połączyła. Trudno opisać słowami, co wtedy czułam. To na pewno był najpiękniejszy zachód słońca, jeden z najlepszych jego momentów i najdłuższa doba mojego życia. Po trudnych chwilach i zgrzytach, długiej ścieżce oczyszczającej przeżyliśmy katharsis. Rozpoczęliśmy dzień jako znajomi, zakończyliśmy jako przyjaciele.
Dziękuję.
Ps. Początkowo chcieliśmy wziąć ramkę do Polski. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że zostawimy ją w tym mieście. Nam już pomogła, teraz niech czas na kolejne zagubione dusze ;)
https://www.youtube.com/watch?v=7dYZzS3CnsE&app=desktop
Rzym moimi oczami.
Autor Łukasz
Chmurka,
Sylwia, Dorota i Majkel wykupili wspólny lot do Rzymu. Kiedy usłyszałem tą
wiadomość, wiedziałem, że muszę być częścią tego wyjazdu. Już w samolocie
spędziliśmy miło czas parząc na góry i chmury za oknem, popijając lekkie piwka,
ale to w Rzymie integracja naszej siódemki zaczęła się w pełni. O udziale
Marcina i Konrada dowiedziałem się tuż przed wyjazdem. Im nas więcej tym
weselej.
Rzym nie był miastem, do którego wracałem z przyjemnością. Ostatnia wizyta
zostawiła wiele niemiłych wspomnień. Teraz zostały one w pełni zastąpione
uśmiechami moich przyjaciół, oryginalnymi zdjęciami, zwiedzaniem miasta dniem i
nocą oraz spotkaniami z lokalnymi couchsurferami. Ciężko nawet powiedzieć ile
kilometrów przeszliśmy po mieście w czasie tego wyjazdu. Po za typowymi
zabytkami, przy których zawsze robiliśmy masę zdjęć, zawsze znalazł się czas na
dobre winko, lody, czy kawałek włoskiej pizzy. Z naszych wędrówek w pamięci na
długo pozostaną mi Polacy przebrani w srebrne maski, śmiejący się do siebie
cały dzień. Mijaliśmy też mężczyzn tworzącego zwierzęce rzeźby z liści trzciny,
czy też samochody z lat ’20 z puszek po napojach. Uliczni grajkowie również
umilali nam czas, a swoim talentem łatwo zachęcali nas do przerwania naszych
ulicznych wędrówek i wtopienia się w swoją muzykę.
Couchsurfing był ważną
częścią tego wyjazdu. Niemal każdą noc spędziliśmy z miejscowymi Włochami,
którzy użyczali nam swojego domu i spędzali z nami czas. Kiedy zostaliśmy
zaproszeni na włoski obiad z całą rodziną naszego hosta, wiedzieliśmy, że nie
możemy przepuścić takiej okazji. Następnego dnia nie pozostaliśmy dłużni i
przygotowaliśmy placki ziemniaczane w kilku wariantach smakowych. Ciężko
zaprzeczyć, że przygotowanie obiadu dla 14 osób było wzywaniem.
Długo nie
zapomnę również błąkania się po mieści z lokalnym couchsurferem w czasie nocy
Halloween. Bardzo lubię to święto, ale w Polsce nigdy nie odczułem go na taką
skalę jak w Rzymie. Fantastycznych kostiumów i uśmiechniętym potworą nie było końca.
A dzięki farbką Sylwii, każdy widział, że jesteśmy jedną świetnie zgrana ekipą.
No… może z jednym niepasującym elementem, który odmówił namalowania sobie
czarnej maski na oczach I mimo pewnych nieszczęsnych przygód alkoholowych, była
to jedna z najlepszych nocy wyjazdu.
Kiedy myślę o najbardziej nieoczekiwanych
i przyjemnych rzeczy na tym wyjeździe, do głowy przychodzą mi dwie rzeczy.
Pierwszą było pojawienie się na placu Św. Piotra o 5:00 nad ranem, kiedy
byliśmy dosłownie pierwszymi ludźmi, którzy weszli na plac tego dnia.
Zobaczenie tego miejsca bez długiej na kilometr kolejki do Bazyliki było
naprawdę satysfakcjonujące. Zwłaszcza, kiedy weszliśmy na górę, żeby obejrzeć
Rzym z kopuły i obserwowaliśmy jak powoli owa kolejka się tworzy.
Drugą rzecz była
natomiast niezwykle prosta. A był to odpoczynek nad morzem ostatniego dnia.
Rzym jest wspaniałym miastem, ale po tygodniu pieszego zwiedzania nic tak nie
naładowało naszych baterii, jak dzień zabawy na plaży, kąpania się i patrzenia
na morze oraz kolejne wspólne gotowanie wspólnego posiłku z naszym ostatnim na
tym wyjeździe hostem. Że nie wspomnę o dzieleniu się moimi upodobaniami
muzycznymi przez cały wieczór i słuchaniu zarówno moich jak i włoskich utworów
z samochodowych głośników w czasie powrotu do Rzymu. Mówi się „pokaż, jakiej
muzyki słuchasz, a powiem ci kim jesteś”. Dlatego było to tak wyjątkowe.
Ostatniej nocy czułem, że był to idealny moment, na zakończenie wyjazdu.
Spędziliśmy w Rzymie nie za dużo i nie za mało czasu. Wciąż zostało jeszcze kilka
nie odkrytych miejsc i nieodwiedzonych ulic, ale to już będzie do zobaczenia
innym razem. Kto wie…?? Może nawet z tą samą ekipą.
Autor Majkel
... (Kasia dzwoni)
-Majkel, lecimy do Rzymu!!! Wpadłyśmy z Dorotą przed
chwilą na pomysł, żeby polecieć gdzieś razem i są tanie loty do Rzymu. Lecisz z
Nami.
-hmmmm... yyyyy... eeeeeee...
-Przyjeżdzamy do Ciebie wieczorem, zamówimy bilety.
Tak się zaczeła historia Naszego wspólnego lotu do Rzymu.
Traf chciał, że był u mnie akurat przyjaciel z uczelni, który był zdziwiony
szybkością próby podjęcia takiej decyzji i naszym sposobem myślenia i odradzał
mi zdecydowania się na lot popierając to jakimiś popularnymi wymówkami, które
ma zazwyczaj człowiek w takim momencie. I o mały włos mu się to udało... To był
nieliczny moment, w którym nie podjąłem decyzji w przeciągu kilku sekund – tak
jak to zazwyczaj bywa w Naszej Piątce. Wahałem sie. Dziewczyny miały jednak
większą siłę przebicia w mojej psychice :) – podświadomie czułem, że jakaś
część mnie, aż krzyczy, aż rwie się do tego, co zaproponowały, a obawy mojego
kumpla, są tu czynnikiem hamującym to, co naprawdę chcę zrobić.
W momencie, w którym zobaczyłem uśmiechniętą od ucha do
ucha Kasię i Dorotę nie miałem już żadnych wątpliwości – wieczorem
błyskawicznie zamówiliśmy wspólnie loty, najpierw dla Naszej trójki, potem dla
Łukasza a następnie, będąc dumnymi z podjęcia świetnej decyzji, wstawiliśmy
post na fb, który sprawił, że do ekipy dołączyły kolejne, wspaniałe osoby i tak
oto pojechaliśmy do Rzymu Szczęśliwą Siódemką.
Czekaliśmy wszyscy z niecierpliwością na lot przez kilka
długich miesięcy, przypominając sobie o nim przy każdej nadarzającej sie
okazji, a w dzień lotu Nasza radość z tego, że nadszedł upragniony Wielki Dzień
była wręcz przeogromna. Szczególnie, gdy spotkaliśmy się już WSZYSCY, w
komplecie na lotnisku. Szalę radości przeważył fakt, że Kasia, Dorota i ja
mieliśmy priorytetowe wejście na pokład, jedne z najlepszych miejsc w samolocie, a dziewczyny były uprzejme wpuścić mnie pod same okno. Dodam, że to był mój
pierwszy w życiu lot – wyczekiwany od 18 roku życia i przytrafił mi się razem z
moimi najlepszymi przyjaciółmi, którzy byli cały czas obok mnie i z którymi
mogłem się nim wspólnie cieszyć przez całe 2 godziny, które minęły dosłownie
jak 5 minut. Podobno nie było ze mną słownego kontaktu :) ...wtedy, po raz
pierwszy, miałem wrażenie, że jest to mój najszczęśliwszy dzień w życiu.
Lądujemy w Rzymie, jedziemy do centrum, zwiedzamy miasto
– może to bardzo zawiedzie kogoś, kto liczy teraz na jakieś wspaniałe opisy
budynków i krajobrazów, ale muszę szczerze przyznać, że cały czas najbardziej
liczyło się dla mnie to, z kim tam jestem, niż gdzie jestem. I tak oto, nie
usłyszycie moi drodzy o przepięknych fontannach, klimatycznych uliczkach czy
zabytkowych kościołach, ale raczej o tym, że w tym i w tym miejscu śmiałem sie
do łez z Dorotą i Kasią, tam i tam tańczyliśmy na środku placu do muzyki
ulicznego artysty, a w tamtym i tamtym miejscu spałem na ławce z Łukaszem.
Zgodnie z zapowiedzią pomijam pierwsze noclegi nad morzem,
pierwsze podróże metrem po mieście, poznawanie mapy i poszukiwanie
charakterystycznych miejsc, o których mówią wszystkie przewodniki. Przez całe
pierwsze 3 dni zdecydowanie najprzyjemniej wspominam sytuację, gdy potwierdziło
się, że na każdej podróży muszę coś "rozlać, połamać, zgubić lub
ewentualnie zepsuć". Wtedy właśnie zepsułem rower i byłem zmuszony wracać
kilka ładnych kilometrów do domu na nogach. Pomyślicie dlaczego najprzyjemniej?
Odpowiedź jest prosta. Bo w podróży tej towarzyszyła mi Dorota. Nie pozwoliła
żebym wracał sam, za co jestem jej, do teraz, bardzo wdzięczny. Gorące, włoskie
słońce świeciło nam wtedy w najlepsze, palmy wywijały się pod delikatnym
naciskiem chłodnego wiatru, a rozmowa kleiła się w najlepsze, tak jak nigdy
dotąd. Spacerowaliśmy w ten sposób dłuższy czas, nie patrząc ani na zegarek ani
nawet specjalnie na drogę, ale w odpowiednim momencie nasze oczy nie przeoczyły
lokalnego sklepu, w którym kupiliśmy sobie składniki na kolację, którą to
potem, z tutejszym spokojem, zjedliśmy na ławce, przed sklepem, popijając do
tego wino i oglądając piękny zachód słońca na horyzoncie...
...wtedy, po raz drugi, miałem wrażenie, że to jest mój
najszczęśliwszy dzień w życiu.
Po czymś takim ciężko było ruszyć w drogę, ale zrobiliśmy
odpowiedni zapas wina udaliśmy się przed siebie pchając rowery i popijając, jak
sie potem okazało, najlepsze wino we Włoszech.
A szło się nam tak wspaniale, że zaszliśmy dużo dalej niż było trzeba ;)
Pomijając znowu niepotrzebne opisy miasta dochodzimy do
momentu, scisłej nocy, której przypomnieliśmy sobie, po kilku dniach
technicznej rozłąki, co to znaczy BYĆ RAZEM W KOMUNIE (dla niewtajemniczonych
tak nazywamy naszą grupę, w której od zawsze dzielimy się wszystkim – każdemu
według potrzeb, świetnie się przy tym bawiąc i realizując różne szalone i
poprawiające humor pomysły) Kasia, Dorota, Łukasz i ja znów niebanalnie
rozmawialiśmy, żartowaliśmy, robiliśmy głupoty, jak za dawnych czasów, a Łukasz
znów zaczął śpiewać :) – znak tego, że wszystko idzie w najlepszym możliwym
kierunku. Napędzani sobą stwierdziliśmy, że nie będziemy tej nocy wcale spać,
zwiedziliśmy na nogach nocą pół Rzymu, dostaliśmy się nielegalnie do wnętrza
zaparkowanego na ulicy Volkswagena garbusa, przybiliśmy wspólnie wiele piątek i
zgodnie stwierdziliśmy, że już więcej się nie rozstajemy, bo tylko w komplecie
(brakowało jednak Wiolki) jesteśmy w stanie żyć całą Naszą wspólną duszą.
O wschodzie słońca znaleźliśmy się na Placu Świętego
Piotra, jedynym miejscu jakie wymienię z nazwy w mojej relacji, poszliśmy na
Mszę Świętą po hiszpańsku, zwiedziliśmy Bazylikę, porobiliśmy zdjęcia,
zjedliśmy śniadanie w tradycyjnej przyulicznej kawiarence i poszliśmy, po raz
setny, ale z niesłabnącym zapałem (po nieprzespanej nocy) zwiedzać Wieczne
Miasto. W pewnym momencie zauważyliśmy budynek z polskim napisem, do którego nie zawahaliśmy sie wejść
i naszym oczom ukazała się zabytkowa winda, której nie omieszkaliśmy użyć do
wjechania najwyżej jak sie da i zdobycia ciekawych wspomnień. Przy wyjściu z
budynku Dorota znalazła ramkę... Z którą to, od teraz, wiązał sie każdy nasz
kolejny krok w Rzymie.
Kupiliśmy sobie jedzenie i "zimne napoje", z
którymi wylądowaliśmy w przepięknym parku i zrobiliśmy sobie ucztę na środku
trawnika, ciesząc się spokojem, słońcem i odpoczynkiem. Spędziliśmy w tym
miejscu kilka godzin, po czym udaliśmy się zobaczyć zachód słońca w punkcie, z
którego jest podobno niesamowity i zapierający dech w piersiach widok na cały
Rzym. Musieliśmy to sprawdzić!
Tego, co działo się podczas zachodu słońca nie jestem w
stanie przekazać słowami...
Stałem wtedy w najlepszym miejscu, patrząc się na
najpiękniejszy zachód słońca w swoim życiu z najlepszymi ludźmi u boku jakich
kiedykolwiek poznałem, w tle słysząc muzykę, której dobór do całokształtu tego
wszystkiego, przekonywał mnie w tym momencie bez wątpienia o istnieniu Boga.
...wtedy po raz trzeci miałem wrażenie, że jest to... NIE!!!
Po raz pierwszy w życiu miałem PEWNOŚĆ, że to jest mój
najszczęśliwszy dzień w życiu i nie zapomnę go NIGDY. Tysiąc, milion razy! Wbijałem sobie do głowy to, co wtedy czułem, widziałem i słyszałem.
O czym bym Wam teraz nie wspomniał to i tak nic nie
będzie w stanie przebić moich emocji i odczuć przeżywanych w chwili, o której
przeczytaliście powyżej, żadne kolejne wydarzenia wyjazdu, żadne kolejne
priorytetowe wejście, najlepsze miejsca w samolocie, patrzenie w okno podczas
startu i lądowania, a nawet własny steward – więc zakończę moją opowieść w tym
punkcie.
Jedyne czego żałuję to tego, że nie zawsze mogliśmy
przebywać ze wszystkimi razem w jednym miejscu i czasie chciałbym bardzo
poznać lepiej Sylwie, Marcina, Konrada – bo, choć byliśmy razem tylko przez
tydzień to przeżyłem z nimi wspaniałe chwile i bardzo ich polubiłem.
Obyśmy byli w stanie przebić ten wyjazd!!!
Tego życzę całej Szczęśliwej Siódemce i nieobecnym na
wyjeździe członkom ekipy (Wiolka – pamiętaliśmy o Tobie cały czas:))...i
pomyśleć, że mogłem na początku posłuchać "jakichś popularnych wymówek,
które ma zazwyczaj człowiek w takim momencie".
Ostatnie zdanie pozostawiam do rozważenia wszystkim tym,
którzy się wahają nad wyjściem z domu i ruszeniem tyłka z ciepłego fotela.
Pozdrawiam,
Najlepsze wspomnienie z Rzymu.
Autor Marcin
Chyba każdy chciałby zatrzymać czas. Poczuć się tak, jak by nie było żadnych
ograniczeń, obowiązków. Jak by mógł przestać zastanawiać się i planować, żyć
chwilą, która nigdy się nie skończy, tą jedną minutę nie myśleć o niczym.
Są na to magiczne sposoby, czasami osiągnięte wytrwałą pracą, innym razem
zupełnie spontaniczne, niespodziewane. Lecz niezależnie od sposobu osiągnięcia
takiego stanu, zawsze jest to wspomnienie które zostanie na długo w pamięci oraz
zmusi do refleksji, zmian czy przemyśleń.
Zamknij teraz oczy i wyobraź sobie. Rzym, wieczne miasto, tutaj czas dawno się
zatrzymał, ukrył w wielkich kolumnach, imponujących rzeźbach, czy ciemnych
zakamarkach, trzeba tylko trochę wyobraźni, trochę fantazji i można przenieść
się daleko w przeszłość. Rzym, jesteś ponad nim, w końcu na szczycie. W oddali
widać wielkie kopuły i te mniejsze, starożytnie budowle, rzeźbione w rozmaity
sposób, jak i budynki mieszkalne zwykłych ludzi, rzymian, idealnie wpasowujące
się w wizerunek całego miasta. Widać ulice, widać życie, ludzi chodzących w
każdą stronę w oddali, każdy za swoją sprawą, albo wręcz bez celu,
rozkoszujących się urokiem miasta. Rzym, place, uliczki, wielkie katedry i
malutkie fontanny, stoisz na jednym z wielu klimatycznych placów, jedynym w
swoim rodzaju, a zarazem podobnym do innych, jesteś ponad miastem. Plac pełen
jest ludzi, w różnych wieku, różnych narodowości, o różnym wyznaniu i kolorze
skóry. Panuje spokój każdy jakoś zamyślony, skupiony. Każdy z osobna i wszyscy
razem patrzą w dal, na miasto, na Rzym. Słońce zachodzi, kolory rozświetlają
cały plac. Ten jeden moment, tak twardo mówiący o przemijaniu, o tym że coś się
kończy. Jeszcze parę chwil, słońce zniknie za budynkami w oddali, minie kolejny
dzień, kolejny dzień w Rzymie. Lecz zanim to nastąpi, jest jeden człowiek,
który staje naprzeciw temu. Dla niego w tej chwili czas nie istnieje, chce
zatrzymać go również dla innych, nie dać uciec kolejnemu dniu. Słychać muzykę,
piosenki które wszyscy znają, które łapią każdego za serce i nie pozwalają po
prostu przejść i bez emocji zakończyć kolejny dzień. Ludzie patrzą na
zachodzące słońce, patrzą na siebie. Panuje spokój, ktoś siedzi w milczeniu,
ktoś nuci po cichu piosenki, wzruszenie. Nawet dzieci na chwile przestał biegać
i usiadły przed artystą. Panuje uprzejmość, dla każdego ta chwila jest
wyjątkowa, w końcu coś się kończy, coś nowego zaczyna. Rzym, czas się
zatrzymał, piękne kolory, ludzie w zadumie patrzący w horyzont, wzruszenie na
twarzach, łzy, spokój. Słońce zachodzi, kończy się kolejny dzień, kolejny dzien
w Rzymie.
Spontaniczna decyzja, która się opłaciła.
Autor
Konrad
Do Rzymu polecieliśmy w
bezchmurne wtorkowe przedpołudnie. Gdy dotarliśmy do Rzymu, pierwszym co
poczuliśmy był… chłód. Wcale nie było wtedy typowo włoskiej pogody, a ledwie
kilka stopni więcej niż w Warszawie i chmury. Pierwsze godziny spędziliśmy na
szwendaniu się z ekwipunkiem po centrum i chłonięciu jak największej ilości
Rzymu jaką się dało. Wieczorem poznaliśmy naszego hosta Renato, który doradził
nam kupno kart podróżnych co było dość dobrą decyzją, bo później nie
martwiliśmy się o bilety i jeździliśmy naprawdę sporo – do domów Renato i
Amadeo dojeżdżaliśmy ok. 1,5 godziny. Późnym wieczorem jak już zostawiliśmy
nasze bagaże i mogliśmy chwilkę odpocząć, Renato zaprosił nas do pobliskiej
pizzerii na kolację. Byli z nami również jego siostra Chiara i Amedeo. Bardzo
miło spędziliśmy wieczór i najedliśmy się bardzo dobrej pizzy – nie ma to jak
włoska pizza.
W środę ogarnęliśmy się i
ruszyliśmy do centrum. Cały dzień staraliśmy się zwiedzić jak najwięcej
mogliśmy, w międzyczasie szukając miejsca, w którym możemy zjeść – guzik
zjedliśmy, bo akurat od tego dnia uniwersytecka stołówka została zamknięta dla
postronnych. Obiad zjedliśmy na schodach przed innym uniwersytetem. Do wieczora
kombinowaliśmy alkohol z taniego sklepu, bo dostaliśmy cynk, że w Rzymie można
bezczelnie nadużywać wina w każdym miejscu publicznym. Na 20. zgarnęliśmy się
wszyscy na kolację do Renato. Zjedliśmy razem z ich przemiłą rodzinką makaron z
sosem po włosku, pieczeń z sałatką ze świeżych ziół i na deser owoce. Wszystko
popiliśmy winem i zakończyliśmy kieliszkiem wódki, którą pochwalił się ojciec
Renato, gdy zobaczył co przywieźliśmy prosto z Polski – Soplicę pigwową.
Zapadła noc.
W miarę wcześnie rano następnego dnia
ja, Marcin, Dorota i Majkel ogarnęliśmy się, a Renato zaproponował nam wycieczkę
rowerową do ruin starożytnej wilii w pobliskim lesie. Razem z nami wyruszył
jego kolega Federico. Podejrzewaliśmy, że reszta ekipy dogorywa u Amedeo, bo
tam właśnie spali – jak się później okazało mieliśmy rację. My cieszyliśmy się
w tym czasie genialną pogodą, a jadąc na rowerach po drobnej mieścinie jaką
była Ostia, dało się odczuć klimat wakacyjny. Na miejscu, wśród ruin
spędziliśmy trochę czasu na standardowym dla każdej nacji chillout’cie. Później
już w czwórkę, bo niektórzy musieli jechać na uczelnię, popędziliśmy nad morze,
a tam razem z Marcinem bez wahania wskoczyliśmy do morza – cieplejszego niż
Bałtyk latem. Na kolację, którą chcieliśmy się zrewanżować rodzinie Renato
wybraliśmy placki ziemniaczane. Okazało się, że bez Chmurki, która tego dnia
samotnie zwiedzała Rzym, z placków wyszedłby klops, bo mieliśmy drobne problemy
techniczne, a widok kilkuosobowej wygłodniałej rodziny patrzącej jak po dwóch
godzinach w kuchni, mamy dwie miski papki z ziemniaków i cebuli i nadal nic
jadalnego, był bezcenny i niezwykle stresujący. Na szczęście wszystko skończyło
się dobrze, a my nie zostaliśmy pożarci żywcem. Za to uwijanie się w kuchni i
współpraca przy gotowaniu zostawia naprawdę fajne wspomnienia. Podczas całego
pobytu wśród tak licznej rodziny dało się odczuć, że to co o Włochach i ich
podejściu do rodziny się mówi, to najprawdziwsza prawda – tak zgranej paczki,
zarówno braci jak i sióstr, nie widuje się zbyt często.
Nadszedł piątek. Z bagażami
ruszyliśmy zwiedzać. Mieliśmy plany może udać się do Watykanu, ale z całym
ekwipunkiem mogłoby to być problematyczne, więc najpierw staraliśmy się znaleźć
darmowe miejsce na nasze klamoty. Bez powodzenia. Cały dzień spędziliśmy więc
na chodzeniu i odpoczywaniu. Najfajniej było na Placu Popolo, gdzie młody grajek,
dwudziesto-kilku stopniowy upał i dwie dziewczynki hasające w rytm muzyki
stworzyły klimat. Klimat, który w Rzymie da się odczuć niezwykle często – w tym
mieście masz ochotę usiąść i siedzieć rozkoszując się melodią, widokami i
towarzystwem drugiej osoby. Zdecydowanie nie jest to miasto dla samotnych. Dla
samotników są kościoły i wnętrza zabytków, w których można poczuć się sam na
sam ze sobą, ale tylko gdy trafimy na mniejsze niż zwykle tłumy, albo uda nam
się taki tłum ominąć lub od niego wyizolować – dla mnie to wydaję się
niemożliwe. Nieco później dotarliśmy do Watykanu. Tam byliśmy chwilę, żeby
zrobić sobie sesję na placu Św. Piotra. Potem ruszyliśmy na spotkanie z Niko,
który zaprowadził nas na mniej popularny plac, gdzie również było dużo uzdolnionych ludzi popisujących się
swoimi talentami, a po chwili zjawili się Romowie, którzy całą orkiestrą
zaczęli grać tak skoczne rytmy, że dziewczyny wyciągnęły chłopców w tan.
Naprawdę fajnie patrzyło się na to jak do spontanicznie podrygujących Polaków dołączyła
się grupka już umalowanych na Halloween młodych ludzi. Niedługo potem bagaże
zostawiliśmy u Niko i poszliśmy na miasto – na plac De’Fiori. Tam umalowaliśmy
się, jednym paskiem na oczach dając do zrozumienia, że jesteśmy z jednej bandy
i od razu zwróciliśmy uwagę zgromadzonych na placu ludzi – robili sobie z nami
zdjęcia, zagadywali do nas i byli bardzo życzliwi. Jednemu z naszych klimat
udzielił się nawet bardzo i to był koniec wieczoru dla jego świadomości.
Przed czwartą rano pojawił
się Amedeo oferując nam nocleg. Do Amedeo dotarliśmy przed 8. rano. Spaliśmy do
15. i postanowiliśmy, że zjemy jajecznicę – byliśmy na zakupach i zjedliśmy
bardzo dobrą jajecznicę, grając również w towarzyskie gry psychologiczne ok 17.
Wieczorem mieliśmy jechać do Rzymu na chwilę i wrócić w miarę wcześnie, żeby w
niedzielę rano móc wcześnie zacząć zwiedzanie. Wyjechaliśmy z dwiema butelkami
wina o 19.30 i graliśmy w metrze, a później na schodach Hiszpańskich w mafię,
czym zaciekawiliśmy grupkę dziewczyn z Arabii Saudyjskiej. Pojawili się Niko i
jego kolega z Turcji. Oni zaprowadzili nas do genialnie taniej jak na Rzymskie
warunki restauracji – jedzenie było w niej równie dobre jak ceny. Później
skorzystaliśmy z zaproszenia Turka i udaliśmy się do klubu, w którym byliśmy aż
do 3.30. Dalej ruszyliśmy zwiedzać Rzym.
Mijając po drodze kilka
ciekawych aut i piramidę, dotarliśmy przed 6. rano do Watykanu, co okazało się
super pomysłem. Byliśmy pierwszymi tego dnia ludźmi tam, zobaczyliśmy bardzo
fajny wschód Słońca i ominęliśmy tłum, który w tym miejscu często przeszkadza w
docenieniu jego piękna. Dostaliśmy się do środka niemal bez kolejki, z której
słynie plac Św. Piotra, a w środku mogliśmy spokojnie poczuć klimat.
Spędziliśmy tam kilka godzin, a ja z Łukaszem skusiliśmy się nawet na wejście
na kopułę – niezwykle opłacalny widok panoramy miasta z jednego z najwyżej
położonych punktów. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na kawkę na dachu
Watykanu. Po zejściu i wizycie w minimarkecie dołączyliśmy do reszty, a około
14. już byczyliśmy się w parku planując co i kiedy zrobić, żeby zdążyć do
naszego innego hosta w nadmorskiej miejscowości na południu. Nim tam jednak
dotarliśmy, przeszliśmy przez park, w którym minęliśmy grupkę świetnie
jeżdżących na rolkach młodych ludzi i jednego seniora, który zawstydziłby
wszystkich starszych ludzi szturchających nas laskami i torebkami w komunikacji
miejskiej. Później dotarliśmy do placu Napoleona, z którego widać spory kawałek
Rzymu i przede wszystkim zachód Słońca. Jeśli uda się trafić na czas, w którym
jakiś grajek będzie się starał umilić zwiedzającym czas i zarobić parę groszy
znów można bez specjalnego wysiłku odczuć klimat. Około 23. dotarliśmy nad
morze do innego hosta, gdzie wypiliśmy wódkę, staraliśmy się z nim trochę
zintegrować i zmarzliśmy. Potem poszliśmy spać.
W poniedziałek udaliśmy się
na plażę nad morze – tam szaleliśmy i korzystaliśmy z pięknego dnia aż do 15.,
po czym wróciliśmy kombinować obiad. Naszemu gospodarzowi udało się przygotować
tyle obiadu, że najedliśmy się po uszy i mieliśmy jeszcze co jeść w nocy przed
odlotem. Do Rzymu wróciliśmy wieczorem i tam po chwili spędzonej na spacerze po
mieście udaliśmy się na plac Napoleona i tam coś zjedliśmy, poczekaliśmy do
pierwszego metra i ruszyliśmy w drogę do domu. W międzyczasie pilnowani przez
Łukasza zdołaliśmy się chwilkę zdrzemnąć na ławce w parku – co też było fajnym
przeżyciem. Oczywiście obudził nas deszcz, który akurat wtedy postanowił spaść.
Cały wyjazd był
niezapomnianą przygodą pełną wielu ciekawych epizodów i przeżyć – podróżowanie
z pozytywnymi ludźmi, którzy są nastawieni na poznawanie innych i na czerpanie
jak największej radości z bycia z innymi jest naprawdę fajne i sprawia, że po
powrocie zastanawiasz się kiedy i dokąd możesz znowu wyjechać. Myślę, że naprawdę
warto czasem podjąć spontaniczną decyzję o takim wyjeździe i każdy powinien się
na to zdecydować, a couchsurfowanie jest jednym z lepszych sposobów na poznanie
obcego kraju w sposób w jaki żaden zwyczajny turysta nie ma szans go poznać.